Poniżej przedstawiam
Państwu treść pisma złożonego do naszej Przezacnej i Miłościwie nam panującej
burmistrz Ireny Krzyszkiewicz. Impulsem do wypichcenia tegoż pisma stała się
pewna przygoda, która z mojego powodu, przydarzyła się mojemu koledze Arturowi.
Było upalne czerwcowe
popołudnie. Poprosiłem kolegę Artura, by ten w swojej nieskończonej łaskawości
i dobroci serca przyjechał do mnie i podwiózł mnie do lekarza, z którego usług
mam zaszczyt – choć przyjemność wątpliwą – korzystać. Arturek przystał na
prośbę z ogromnym zapałem, który jaki równać mogę jedynie do tego, jaki
towarzyszył pewnym mało rozumnym ludziom obdarowującym naszym szpitalem wrocławską
„bandę czworga”. Na marginesie wspomnieć jednak należy, że mi wizyta u lekarza
miała posłużyć a nam wszystkim żałosna sprzedaż szpital zaszkodzić.
Podobno
najgorszy w dziejach powiatu starosta raczy pleść jakieś androny na temat
odzyskania przez powiat szpitala. Z szampanem jednak trzeba delikatnie się
obchodzić! Taki koreczek walnie w łepetynkę i już pierdoły publicznie się
ludziom zasuwa. A jeszcze jak się ma czaszkę a’la Cyrankiewicz, to nawet
uderzenie koreczka włos nie zamortyzuje.
Wróćmy
jednak do tematu, by nie pleść durnot, jak osobnik wyżej wspomniany. Jemu
wypada, mi nie. Wstydziłbym się.
I otóż mój
kolega serdeczny przybył po mnie niezawodnie. Ale ponieważ tego popołudnia mocno
zdrowotnie niedysponowany byłem, więc wysiadł samochodu, by pomóc mi pokonać
kilka barier architektonicznych piętrzących się na mojej drodze ku wizycie
lekarskiej. No i, jakoś wytargał mnie na zewnątrz. Patrzymy, a przy samochodzie
straż trzymają nasi ukochani przez 118,99% mieszkańców powiatu strażnicy
miejscy. A parę stanowili przezabawną! Jeden chudy z wąsem wiecheć
przypominającym a drugi obficie natłuszczony.
Sadziłem, że
obaj panowie wartę honorową zaciągnęli przy samochodzie lub w zachwyt nad nim popadli.
Okazało się, że mój kolega stanął przednimi kołami na pasie. Tłumaczę więc
najdzielniejszym z najdzielniejszych, że kolega ma zawieźć mnie do lekarza a
pobyt jego dwóch przednich kół pojazdu trwał co najwyżej 2 minuty, i to bez
haka!
Wąsatego
jednak to nie interesowało. Sto złotych sobie zażyczył czym w nerw pewien
wprowadził Arciego. No i się zaczęło! Policje wezwali, pierdoły o próbie
przejechania jednego z nich zaczęli pociskać, głupoty wygadywać.
W efekcie
mój przyjaciel „olał” ich mandat i sprawa trafiła do sądu. Rozprawa odbyła się
przy pani udziale rozumu pani sędziny, która stwierdziła, że nie można karać
kogoś, kto niesie pomoc cierpiącemu bliźniemu i uniewinniła mojego kolegę od
obowiązku zapłaty mandatu, którego wysokość wzrosła do 300 zł.
Już więc
Państwo widzicie tło pisma, które wystosowałem do mojej Ukochanej Idolki, Słońca
naszej gminy i Majestatu wszystkich kochającego. Pismo to jest moją rozpaczliwą
prośbą o wskazanie funkcjonariuszom Straży Miejskiej, utrzymywanej z podatków, m.in.
mojego kolegi, o proste zrozumienie innych ludzi, ich potrzeb, cierpień, życiowych
niespodzianek, sytuacji nagłych i nieprzewidywalnych.
Wydaje mi
się strażnicy są dla ludzi i powinni służyć im pomocą a nie paragrafom, często
durnym i nieżyciowym. Bo pytanie podstawowe brzmi: prawo jest dla ludzi czy
ludzie dla pargrafów?