Nieraz człowiek chce dobrze, ale okazuje się, że zrobił źle.
Przynajmniej w ocenie innych, którzy sądzą, że człowiek zrobił źle. I ma się
potem najgłębsze wyrzuty sumienia, które pogłębiają się wraz ze świadomością,
że ktoś znaczący, można z angielskiego rzec, że big fish.
Gdyby uwagę człowiekowi jakiś leszcz albo inna płotka nie
byłoby sprawy. Ale jak uwagę zwraca big fish, to trzeba sprawę przemyśleć. I to
przemyślenie mnie właśnie dotyczy. Opiszmy jednak najpierw rzecz całą, by
Czytelnik miał wgląd w niezręczną sytuację, która mnie spotkała.
31 marca o godz. 830 odbywała się szybka sesja
naszej Rady Miejskiej. Nieco na obrady się spóźniłem, ale wchodząc w pośpiechu
zobaczyłem witający mnie środkowy paluszek, który kiwał się równomiernie na
lewą i prawą stronę. Pomyślałem sobie, że paluszek komuś grozi. Odwróciłem się
odruchowo, by zobaczyć komu tez grozi paluszek, bo przecież nie mi. Jak mógłby gro
iż mi jakiś paluszek? Za co!? Przecież ja z samej łagodności i miłosierdzia
zbudowany jestem. Wie to każdy.
Odwróciłem się, by zobaczyć jakiemu to huncwotowi grozi
paluszek, który wciąż rytmicznie kiwał się z ze strony prawej na lewą. Za sobą
zobaczyłem tylko solidne poniemieckie drzwi.
Kiwający się rytmicznie niczym wahadło pana Foucaulta paluszek jednak
nadal się kiwał! Pojąłem, że tenże paluszek mi grozi! W okamgnieniu
przyprowadziłem gruntowny remanent sumienia swojego, by odnaleźć w nim grzech jakowyś,
który mógłbym popełnić. I z głębi sumienia swojego nie mogłam wydobyć nawet
krztyny grzechu. Od boleści niespodziewanej, która spadła na mnie bez ostrzeżeń i gróźb,
nawet nie wiem jak grzeszyć. Z trudem wyszedł człowiek z zaawansowanego syfilisu,
nieprzyjemnej kiły i dość wrednej odmiany HIV. I jak tu grzeszyć?! Sami Państwo
przyznają, że czysty jestem jak łza. Przynajmniej na razie.
Z kiwającego się paluszka przesunąłem wzrok w poszukiwaniu
jego właściciela. Jakież było moje zdumienie, gdy kiwający się paluszek okazał
się własnością Generała Gaśnicy, czyli znanego wszystkim szefa sikawkowych, ogniomistrzów,
aspirantów, i innych specjalistów walczących z czerwonym kurem pod egidą św. Floriana.
Zdębiałem! Generał Gaśnica mi grozi! Ponownie przeszukałem
otchłani swojego sumienia. Nie znalazłem nic! Zeskanowałem w ułamek sekundy otchłanie
swojej pamięci. Znalazłem! Ma człowiek trochę wiedzy o tym i tamtym. Ale przecież
nie pisałem np., że pan Generał Gaśnica wszedł w buty projektanta nowej strażnicy,
i zaprojektował obok swojego gabinetu osobistą łazienkę, której w planie nie było.
A jak w planie nie było, to w kosztorysie tez nie.
Zresztą po co komu wiedza o osobistej łazience naszego Generała
Gaśnicy i kulisach jej budowy? Ważne, że czysty jest nasz miejscowy Generał Gaśnica.
Przecież o tym nie pisałem – zadumałem się. Skąd więc wahadłowy palec?!
I przypomniałem sobie! Dzień wcześniej zadzwoniłem na numer alarmowy
112 i zgłosiłem, że kłęby dymu zasnuwają ulicę Szkolną. Sympatyczna pani
dopytywała się czy widzę ogień. Zgodnie z prawdą odrzekłem, że nie widzę ognia,
bo jego miejsce, z którego wydobywają się kłęby dymu przysłaniał mi budynek
naszego ogólniaka, którego świetność już dawno przeminęła.
Po zgłoszeniu dymu, pokuśtykałem korzystając z pomocy mojej
oddanej mi przyjaciółki madame de Culi dalej. Na skrzyżowaniu ulicy Szkolnej z
Armii Polskiej dojrzałem źródło dymu. Kłęby dymu buchały po niebo z okolic
położonych przy ulicy Leśnej i Przylesia.
Ze zgrozą skonstatowałem, że właśnie w tej okolicy mieszka
nasz Generał Gaśnica, na którego widok – jak wieść gminna niesie – pożary same
gasną. Pomyślałem, że być może ofiarą czerwonego kura może być – nie daj Boże! –
nasz waleczny Generał. Przez moment oczami swojej niczym niepohamowanej
wyobraźni ujrzałem Generała Gaśnicę w czeluściach wszech pożerającego ognia. A
jest z niego kawał chłopa, to i skwarka byłaby przednia. Oblizałem się mimochodem
a w brzuchu mi zaburczało. Uspokoiłem swoje stargane nerwy dopiero wówczas, gdy
najkrótszą drogą od siedziby naszych strażaków, czyli od wieży ciśnień
nadjechał majestatyczne wóz strażacki. Jego wielkość i majestat szczególnie
podkreślał szybkość z jaką się poruszał. Pędził niczym oszalały ślimak.
Skończyła się sesja gminna a ja udałem się w kierunku
dostojnego, czystego Generała Gaśnicy, by upewnić się o co mu chodzi. Okazało
się, że dobrze kombinowałem. Nie chodziło o osobistą łazienkę, której w
pierwotnych planach budowy strażnicy nie było, ale o moje zgłoszenie z dnia
poprzedniego.
Nasz nieustraszony pogromca pożarów miał do mnie pretensję,
że zadzwoniłem pod nr 112 zamiast pod nr lokalny, który mi przypomniał – 998. Drga
zgłoszona pretensja dotyczyła zepsutej – wg niego przeze mnie – statystyki. A wiadomo,
że statystyka rzecz święta, która prawdę nam powie. Trzecia pretensja dotyczyła
tego, że nie polazłem w miejsce skąd wydobywał się dym. Generał Gaśnica
wyjaśnił mi, że źródłem wszechogarniającego dymu było ognisko, przy którym nawet
pieczono kiełbaski. Stwierdziłem, ze w naszym mieście jest zakaz palenia ognisk
i dopytywałem się czy na miłośnika pieczonych kiełbasek nałożono mandat. Najdzielniejszy
z dzielnych stwierdził, że jego straż nie jest od nakładania mandatów i odesłał
mnie do nie mniej niż on straży miejskiej.
Ta ostania pretensja ubodła mnie osobiście. Stwierdziłem,
że: „nie ma dymu bez ognia”, co Generał Gaśnica przyznał (chociaż z dużą
niechęcią) oraz że szalona prędkość, z którą obecnie się poruszam, raczej takie
wycieczki wyklucza, bo nasze chodniki przyjazne ludziom chodzącym pod rękę z
madame de Cula, nie należą. Generał Gaśnica był jednak odmiennego zdania i
pouczał mnie – na przyszłość – że mam ustalać źródło dymu. Wiedząc, że z
Generałem Gaśnicą żartów nie ma zobowiązałem się, że nie tylko będę ustalał źródło
dymu, ale dodatkowo – w ramach skruchy – będę nosił z sobą gaśnicę. Ku mojej niewysłowionej
uldze Generał Gaśnica z najwyższą radością przyjął moje zapewnienia. A ja w
skrytości ducha swojego pomyślałem: „Jak ja będę nosił z sobą gaśnicę to po jaki
(wiadomo co) Generał Gaśnica? A może długotrwałe szefowanie strażakom wpłynęło
u Generała Gaśnicy na pojawienie się sodówki?