Wywiad z Ryszardem Hołownią przeprowadzony 15 sierpnia podczas
I Festynu Rodzinnego zorganizowanego przez właścicieli „Parkowej bis”.
Kiedy po raz pierwszy zobaczył pan świat?
- W dowodzie mam, że 23 sierpnia.
W XIX czy XX wieku?
- W 1953 roku w Górze.
Pana rodzice…
- Czesław i Stanisława przybyli do Góry w 1945 r. zza Bugu,
tak jak większość górowian. Można powiedzieć, że jestem potomkiem pionierów,
którzy polonizowali ziemię górowską. Mam też dwie młodsze siostry: Basię i Mireczkę.
Poszedł pan do szkoły…
- Piękne czasy! Wybrałem Liceum Ekonomiczne. Dyrektorem był
wówczas Roman Mitoraj.
Fajnie było, bo w mojej klasie na 30 osób było – oprócz mnie
– tylko 3 chłopaków. „Babiniec” – tak kiedyś naszą szkołę nazywano. Dyrektorem
był wówczas Roman Mitoraj.
To mieliście niezłe „branie”.
- Wtedy jeszcze nie łowiłem ryb.
Acha, acha. A po „ekonomiku to co pan robił?
- Ojczyzna się o mnie upomniała i oddziała w kamasze. Był
rok 1972 i znalazłem się w szkole oficerskiej w Jeleniej Górze.
Generałem pan jednak nie został?
- Siadło zdrowie i puścili mnie do cywila. Rozpocząłem w
1972 r. pracę zawodową w Nadleśnictwie. Dyrektorem był wówczas Stanisław
Słowikowski. Skoro ukończyłem ekonomik, to zatrudniony zostałem w księgowości
jako stażysta. Powiem szczerze, że praca ta dała mi sporo doświadczenia w
późniejszym okresie życia. Pracowałem w Nadleśnictwie przez rok a w 1975 r. zostałem
kierownikiem Punktu Skupu Zwierząt Rzeźnych w Kościanie, oddział w Górze. Było to
duże wyróżnienie, bo miałem wówczas 22 lata. Musi pan wiedzieć, że świnie były
wówczas pierwszej klasy. Mówię o polskich świniach, bo innych na oczy wtedy się
nie widywało. Praca była fajna. Poznałem mnóstwo ludzi i problemów, które występowały
wówczas na polskiej wsi.
Ile lat pan skupował polskie świnki?
- Coś koło 5. W 1979 r. zostałem w wieku 27 lat kierownikiem
historycznego górowskiego browaru. Ironia losu polega na tym, że byłem
jednocześnie ostatnim kierownikiem browaru. Ktoś gdzieś wysoko zadecydował, że browaru
Góra nie potrzebuje i przyszła decyzja o jego likwidacji. Żal pracowników był
ogromny, bo ludzie przyzwyczaili się do zakładu, swojej pracy, posiedli wysokie
kwalifikacje a tu ciach! - i firmy nie ma. Okazało się, że susz warzywny jest
dla polskiej gospodarki ważniejszy od piwa. Zakład przekształcono.
Kto został szefem nowej firmy?
- Ja. Był rok 1980 i rozpocząłem nowy rozdział swojego życia
jako kierownik górowskiego zakładu przetwórstwa spożywczego „Las”. Browaru było
żal, ale pracować trzeba było. Okazało się jednak, że susz był pożądanym
towarem. Górowski susz eksportowany był do Brazylii, USA, Izraela. Suszyliśmy wszystko,
ale najwięcej cebuli.
Pamiętam, pamiętam! Cebulą pachniało całe miasto i okoliczne
wsie. Nie widziałem tylko do dzisiaj, że był to smród dewizowy.
- Mocno dewizowy. Pracowało przy suszeniu ok. 50 osób na 3
zmiany. A zwierzchnicy wciąż wydzwaniali i żądali więcej suszu.
I interes się kręcił.
- Kręcił do rewolucji i chwilę po niej. Już w 1989 r. zakład
zamknięto. I zaczął się dramat mój i wielu ludzi. Z dnia na dzień stałem się
bezrobotny. Trójka dzieci, ja na „bruku”, żona pracuje w budżetówce, jedna
niska pensja, inflacja szaleje i bieda pukać zaczyna do drzwi. Trzeba coś
robić. Zapada decyzja: idę na swoje. Pytanie tylko jaki interes rozkręcić? Dochodzę
do wniosku, że najbezpieczniej będzie zaryzykować i zainwestować w spożywkę,
tym bardziej, że jakieś doświadczenie już się w tej branży miało. W 1990 r. wydzierżawiam
pomieszczenie w upadłej ciastkarni za „Syreną”. Kupuję jedną maszynę i
zaczynamy przygodę z kapitalizmem. W miedzy czasie prace traci moja zona więc
maszynę obsługuję ja, moja zona Agnieszka oraz dwie pracownice. Produkujemy
słoiki warzywno - mięsne. Ciężko jest jak diabli, ale produkcja się sprzedaje i
to nie najgorzej. W ciastkarni firma funkcjonuje do 1992 r. Gmina ogłasza przetarg
na już nie funkcjonującą w owym czasie „Parkową”.
Przystępuje pan do przetargu i wygrywa…
- Nie tak szybko. Oglądam budynek i kalkuluję czy spełni on
swoja rolę. Liczę koszty adaptacji restauracji na zakład przetwórstwa. Tak
trzeba postępować w interesach, by7 się nie udławić zbyt dużą kością. Przeliczyłem,
skalkulowałem i wiem, że pomimo ryzyka może się udać. Przebudowuję i
dostosowuję „Parkową” do pełnienia funkcji zakładu produkcyjnego.
I to wówczas rodzi się Zakład Przetwórstwa Spożywczego „Harpol”.
- Tak. Rozpoczynaliśmy skromnie. Początkowo pracowało w „Harpolu”
12 osób, wliczając w to mnie i żonę. Cierpliwie, powoli rozwijaliśmy firmę.
Zwiększało się zatrudnienie i oferowany asortyment. Produkowaliśmy flaczki,
fasolkę, pulpety, gulasz, bigos. W naszej ofercie było 16 pozycji. W szczytowym
okresie praca trwała na 2 zmiany a zatrudnionych było ok. 70 osób. Z duma i bez
przesady mogę powiedzieć, że wyroby „Harpolu” były dostępne w całej Polsce. Żywiliśmy
też rzesze pracowników PKP. To były bardzo dobre lata dla „Harpolu”.
Więc co się stało, że dzisiaj nie ma już waszych słoiczków
warzywno – mięsnych na rynku?
- Był rok 2005, gdy w tej branży wystąpiły pierwsze symptomy
stagnacji. Rosły ceny energii elektrycznej, surowca, koszt płac a cena słoiczka
zawierającego danie ustabilizowała się na poziomie 2,30 zł w sprzedaży
hurtowej. I za diabli nie chciała drgnąć w górę. Doszło do tego, że po
skalkulowaniu kosztów wychodziliśmy praktycznie na zero. A żyć trzeba! I czekaliśmy
tak dwa lata na oznaki ożywienia. Jeszcze we wrześniu 2007 r. w oczekiwaniu na
to ożywienie kupiliśmy maszynę za 40 tys. zł. Nikt nie myślał o zamknięciu
firmy. Maszynę kupiliśmy a cena słoiczka wyrobu jak zaczarowana – 2,30!
Produkcja na jałowym biegu?
- O właśnie! Coś takiego. Ruch w interesie niby jest, ale
zysku nie widać. I perspektyw na niego też! „Wymyśl coś Rysiek” – mówiłem do
siebie, bo ten interes wyczerpał swoje możliwości i staje się zamkniętą kartą w
twoim życiu.
Po raz drugi na zakręcie życia?
- Tak i człowiek zastanawia się czy tym razem pokona zakręt
czy dachuje w przydrożnym rowie. Ale trzeba było się wziąć w garść i się nie
dać. Po wielu analizach, naradach i skrobaniu się w głowę postanawiamy w kręgu
rodzinnym, że rozpoczniemy działalność gastronomiczną.
Historia zatoczyła pełne koło i odżyła „Parkowa”.
- Odżyła idea, bo jak to wypali nikt nie wiedział, ale coś
trzeba było robić. Ja pamiętam nawet datę kiedy zdecydowaliśmy się na to
przedsięwzięcie. Był 21 styczeń 2008 r. 7 marca staje produkcja. Cichną maszyny,
milknie gwar rozmów pracowników a mi jest niewypowiedzianie smutno. Prawdę
mówiąc - chce mi się płakać. Życie musi jednak toczyć się dalej. Rozpoczyna się
kolejna adaptacja budynku. Tym razem z zakładu produkcyjnego na restaurację.
Okazuje się, że przebudowa musi być totalna. Nie chcemy robić klasycznej
restauracji, która będzie czynna 7 dni w tygodniu. Idziemy w stronę
specjalizacji – wesela, stypy, zabawy sylwestrowe, imprezy rodzinne, zakładowe.
Stawiamy na jakość i komfort i wysoki poziom obsługi klientów. A to wymaga
ogromnych nakładów. Budujemy „Parkową” z dodatkiem „bis” nieomal od podstaw. Stare
są tylko mury.
I efekt widać.
- Widać, widać, ale ile to zdrowia kosztowało, to tylko ja i
żona wiemy. I po części rodzina.
Kto zaprojektował wystrój wnętrz?
- A taki zdolny człowiek. Bogdan Czyż się nazywa. Rzeczywiście
wystrój jest taki jaki sobie z żona wymarzyliśmy, ale Boguś odwalił kawał
dobrej roboty. I to w szybkim czasie, bo cały remont trwał od ok.; 10 marca a
16 sierpnia 2008 roku, czyli po 5 miesiącach odbyło się uroczyste otwarcie „Parkowej
bis”.
Pamiętam, bo lokal wszystkich zachwycił. Te 5 lat, które
minęło od rozpoczęcia działalności przez „Parkową bis” zalicza pan do udanych?
- Zawsze może być lepiej, ale zawsze też gorzej. Najważniejsze,
że pomysł się sprawdził i sprawdza. Klienci są zadowolenie i ich nie brakuje. Pod
względem finansowym interes nie jest imponujący, bo wciąż inwestujemy. Ostatnio
zwiększyliśmy liczbę miejsc noclegowych, bo adaptowaliśmy część budynku na
pokoje. Zresztą, ja lubię jak cos się dzieje. Nie znoszę bezruchu. Ten festyn,
I Festyn Rodzinny jest właśnie po części efektem mojego podejścia do życia. Odnieśliśmy
sukces i chciałem podzielić się tą radością z mieszkańcami Góry. Niech coś się
dzieje!
A wymiar finansowy imprezy?
- Jak wyjdę na zero, to powiem, że zrobiłem świetny interes
a jak dołożę, to płakał nie będę. Ryzyko zawodowe.
Skończył pan 60 lat. Czy czuje się pan człowiekiem
spełnionym?
- Mam kochaną rodzinę, która mnie wspierała. Mam wspaniałą
żonę, czworo uroczych wnucząt. Panie, co ja jeszcze mogę chcieć? Nie wnoszę
pretensji do życia. Żadnych!
A nie nudzi się pan?
- Szczerze mówiąc czasami tak. W firmie wszystko jest
poukładane, biegnie swoim torem. Pomaga mi żona, syn i synowa. Nawału roboty to
ja na głowie nie mam. Z fantazji przejadę się nieraz bryczką, połowię rybki.
W latach 2002 – 2006 był pan radnym Rady Miejskiej. Nie wiem
czy pan wie, ale wieść gminna niesie, iż walnie przyczynił się pan do
pozbawienia burmistrza Wrotkowskiego jego funkcji. Ile w tym prawdy?
- Prawdy w tym tyle, że rolą Komisji Rewizyjnej jest
dochodzenie do prawdy. Nie po to zgodziłem się do bycia w tym gremium, by
prawdę zatajać. Jest również prawdą, że burmistrza Wrotkowskiego zgubił …Wrotkowski.
Mówię tu o pewnej cesze charakteru, czyli arogancji. To nie ja przerwałem
kadencję burmistrza Wrotkowskiego a sąd. Ja tylko byłem współautorem odkrycia
prawdy obiektywnej, której istnienie potwierdził sąd.
Ma pan stabilną sytuację zawodową i rodzinną. Czy nie myślał
pan o powrocie do samorządu? Nie kusi pana myśl ponownego bycia radnym?
- Kusić to pan mnie teraz usiłuje. Wie pan, można wejść do
samorządu i w nim nie być. Brać dietę i na tym poprzestać. Pan wie najlepiej
jak to w przypadku wielu radnych wygląda. Ale można wejść do samorządu i usiłować
coś zmienić. Do tego jednak trzeba grupy ludzi, którzy zaangażują się poważnie
w prace samorządu, poświęcą na to czas i nerwy. Taka decyzja nie jest łatwa.
Bycie radnym dla samego bycia absolutnie mnie nie interesuje.
Ma pan doświadczenie gospodarcze, a samorządowców, którzy je
mają u nas jak na lekarstwo.
- Kuszenie to widzę pana specjalność. A potem będzie mnie
pan chlastał, że nic nie robię?
Swoje ofiary wybieram samodzielnie!
- Wiem, wiem! Z panem czy się pije czy nie pije - żadna różnica.
Jest wina i natychmiastowa kara. Ale poważnie to ja panu powiem, że kto wie co
będzie za rok?
Ja będę!
- To wiem! Ale nie rozmawiajmy o polityce.
A właśnie. Jakie ma pan zdanie na temat polityki?
- Wyrobione!
Czyli?
- Ha, ha, ha!
Dziękuję za szczerość i całą rozmowę.
Państwo Agnieszka i Ryszard Hołowniowie w otoczeniu wnucząt.