Któregoś dnia – w ubiegłym roku –
przybyłem do swojego matecznika (Biblioteki Pedagogicznej) przedwcześnie. Kilka
minut dzieliło mnie od tego otwarcia tego przybytku wiedzy wszelakiej ułożonej
w ładzie i składzie na półkach. Z nudów więc zerknąłem okiem na półkę, gdzie
wykłada się książki wycofane z obiegu czytelniczego. Z miłym zdziwieniem
zobaczyłem numer „Miesięcznika literackiego”, które to pismo czytywałem w swoich
latach młodzieńczych. Otworzyłem metodą „chybił – trafił”, zapuściłem „żurawia”
w tekst i … oniemiałem. Przed sobą miałem reportaż o naszym mieście napisany
wiosną 1967 r. Rzec można, że trafił mi się „biały kruk”. Dodam, że miesięcznik
nie ma stempla BP a więc przyniósł go tam jakiś górowianin/góro wianka. W# ten
sposób o0celiła reportaż sprzed 51 lat od zapomnienia.
Nie ukrywam, że już pierwsze zdania
reportażu Tadeusza Strumpffa, wieloletniego szefa działu reportażu „Współczesności”
i „Literatury”, łzy stanęły mi w oczach. Autor pisał w tych zdaniach o mojej sąsiadce,
pani Dowgajłowej, z którą sąsiadowaliśmy wówczas przez ścianę. Dodatkowo znajomość
mojej rodziny z panią Dowgajło datowała się z czasów wileńskich. Ja w roku 1967
byłem 9. letnim już wówczas wrednym szkrabem.
A więc przywróćmy pamięci rok 1967
górowianom. Przypomnijmy sobie jak wyglądała Góra i czym żyli górowianie. Reportaż
nosi tytuł: „Planuje się zakup 2000 róż.”
Przypomnienie moje. Pani Dowgajłowa miała siostrę w
Wilnie, z którą zamieszkała po powrocie do tego miasta. Rodzeństwo mieszkało w
niewielkim domku, który przylegał do muru cmentarza na Rossach. W latach 70.,
gdy jeździłem tam z rodziną odwiedzaliśmy obie panie. Zmarły pod koniec lat 80.
„Jeszcze koniaczek, jeszcze żubróweczka, a wtedy
pani P. z pyskiem do męża: zdradza ją buhaj, choć niemłody; i jak zdradza!
Osiemnastce sprokurował bękarta! To tak się żyje w Górze?! Nie tylko w Górze,
nie tylko tu. Szkoda, że pani P. nie trzyma nerwów na wodzy; spokój dziś tak
potrzebny wdowie Dowgajło, gdy z Górą żegna się na zawsze. Czy jej nie żal? Słychać dumkę ukraińską, potem brat wypełnia
kieliszki miodem.
Każdy jest skory do wynurzeń. W Ratuszowej (mieściła
się wówczas na dzisiejszym deptaku, funkcjonowała na parterze i I piętrze,
gdzie bywali tzw. „lepsi goście” – przyp. moje), przy stoliku kiwa się pan
Władzio, malarz prywatny. Jak ma pieniążki, to ma kolegów; dziś jest sam. Prawdę
powie o tym, jak się żyje w Górze. Prawdę obiektywną, bo nie zadarł z nikim, a
już z milicją to naprawdę ma dobre ustosunkowanie; żona pracowała na Komendzie,
zanim przed laty czterema nie oddał jej, nieodżałowanej – ziemi. Boże tak młodą mi ją zabrałeś/Bądź wola twoja/kiedy tak
chciałeś. Za późno zamknęła szyber, już nigdy nie ożeni się Władzio, ur.
1921. Rodzice na cmentarzu w Trokach; siostra, co tu z nim w Górze była, do
drugiej siostry pojechała do Australii. Sam jest jak ten pajac, smutne ma
życie, tyle, co tego piwka wychyli. Siódmy kufel, panno Jadziusiu!
Jak się żyje w Górze? Żyje się, nie powiem;
przewodniczący Szczygieł też tu od początków, człowiek obrotny, uczciwy,
zmienia, ile może. A tak w ogóle? A tak w ogóle - wciąż mało sprawiedliwości
dla prostego człowieka. Nie żeby jakieś konkrety, bo teraz niebo a ziemia, jak
porównać do lat temu dziesięć chociażby. Ze wszystkim lepiej, dostatniej; z
władzą bliżej, mniej obco; ale tak w ogóle – tak w ogóle, to człowiek prosty
wciąż szuka sprawiedliwości, która dla niego, dla niego właśnie ma być u nas na
odległość ręki. Załatwić byle co – tak trudno; tak trudno ludziom mało
piśmiennym, mało znanym, mało wymownym. A to znaczy brak sprawiedliwości, kiedy
się z takim człowiekiem nie liczą jak należy.”
Bronisław Szczygieł był wówczas przewodniczącym
Prezydium Powiatowej Rady Narodowej w Górze. Nie wiemy skąd do Góry przybył.
Wiemy, że był absolwentem Technikum Rolniczego w Bojanowie, zaocznie ukończył
prawo na Uniwersytecie Wrocławskim z oceną bardzo dobrą. W niewyjaśnionych okolicznościach
utracił funkcję przewodniczącego. Wieść gmina niesie, że powodowane to było konfliktem
z ówczesnym I sekretarzem Komitetu Powiatowego PZPR Stefanem Kaługą. Podobno
milicjant złapał za kierownicą pijanego sekretarza partii z Wąsosza. By nie
wybuchł skandal B. Szczygieł otrzymał od I sekretarza partyjny nakaz utopienia sprawy.
B. Szczygieł nie wypełnił tego polecenia i I sekretarz spowodował odwołanie go
z pełnionej funkcji. Ponieważ B. Szczygieł był członkiem egzekutywy Komitetu
Powiatowego PZPR, a więc „szychą”, dano mu na „otarcie łez” dyrektorowanie w górowskiej
mleczarni. W 1975 roku został wicewojewodą leszczyńskim. Zmarł w 1979 roku i
pochowany został w Lesznie/ Ludzie, którzy go pamiętają wspominają go dobrze –
przyp. moje.
„Wiele by o tym prawdy obiektywnej (bo z nikim w
zwadzie nie jest) mógł Władzio rzec, ale nie może; na szczegół, na obraz, na
konkret zdobywa się wtedy tylko, gdy wraca do pradziejów: do młodości zabranej
jemu przez szwabskie dur – aluminium, do owej drogi Eisenach – Warszawa –
Białystok – Góra, do roku czterdziestego szóstego; jakby czas późniejszy nie
wart był już pamięci, jakby ten czas zwolnił, rozrzedził się i utracił walor
wszelaki.
Więc jakby wczoraj to było, przypomina Władzio swą
partyzantkę spod Troków i swoje nieszczęsne aresztowanie, po którym szwab odebrał
zdrowie w dur – aluminiowych zakładach wojennych. Nie lubi Władzio Rosjan, nie
cierpi Niemców, gardzi Amerykańcami, co go przecież wyzwolili; ci wysportowani,
boks kochający (Władzio pozoruje postawę). W przejściowym obozie naraził się
Jankesowi, tamten go prawym sierpem w nos, wtedy Władzio za krzesło i Jankesa w
głowę; trzy miesiące pokutował. Amerykaniec dumny jest i za nic ma inne
narodowości; dlatego Władzio odmówił siostrze, która go do Australii prosiła.
Że w Australii nie ma Amerykańców? Wszędzie t a m są jacyś Jankesi.
Chciał Władzio wracać do Wilna, wtedy w
czterdziestym szóstym. Dotarł, przez Warszawę do Białegostoku (na dachach
pociągów jeździł, western by z tego był: jak go na dachu ludzie w polsko –
żołnierskich mundurach agitowali, żeby do lasu z nimi szedł, bo akurat leśny
oddział tworzyli a tu nagle obława na nich poszła, p r a w d z i w i po dachach
skakali, więc Władzia cudem tylko kula minęła niejedna). A w Białymstoku, na
stacji jakaś do niego kobieta: Pan mnie, panie Władysławie, nie poznaje?
Kowalowa jestem, Kraśniewska.
Znał, ale nie poznawał. On z najgorszych we wsi
biedaków, a ona Kowalowa, piękna i bogata, która – do dziś go to dziwi – p a n
i e Władysławie do niego rzekła, I ucałowała, i do siebie zawiodła (po drodze
buty wysokie zamieniła na dwa litry bimbru). Wieczora i nocy nie pamięta,
zbudził się rankiem, dowiedział się od Kraśniewskiej, że sistra jest w Górowie,
a z jego partyzanckiej grupy – szóstki jeden tylko, prócz niego, ocalał.
W Warszawie, w PUR – ze (na Mokotowskiej, pamięta)
cukier z wozu pomagał nosić, za co z ochotą dali mu bilet do Górowa, bo tak
wówczas Górę zwano, a tam znalazł siostrę i mnóstwo ludzi z Wilna, z Trok i
okolic, którzy to ludzie swój byt zaczynali w miasteczku nietkniętym przez prawie
przez wojnę (a co spłonęło, to z winy ognisk ulicznych przez wojsko
rozniecanych).
Ma Władzio za sobą staż paroletni mechanika –
kierowcy w Straży Pożarnej, ale potem, po śmierci żony, uniezależnił się,
powiada, i malarzem prywatnym został. Dobrym malarzem, szybkim, obiadami i
wódką częstowanym. Ma pieniążki – ma kolegów; nie ma pieniążków – sam jak pajac,
przy piwku. Nawet do cechu nie przystąpił. Po co? Starość, renta? On nie dożyje
starości. N i k t nie dożyje. Wszystkich nas bomba atomowa zmiecie, przypomni
pan moje słowa za daleko już to wszystko zaszło.”
Koniec części pierwszej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz