poniedziałek, 7 października 2019

Wspomnienia z Anglii


Przez 5. lat pracy w górowskim „Opusie” nabrałeś wprawy w przyrządzaniu potraw. Mogłeś tam spokojnie pracować a nie wyjeżdżać w nieznane. Skąd więc decyzja o wyjeździe?

Postanowiłem spróbować swoich sił za granicą. Napisałem maila do wychodzącej w Londynie polskiej gazety Kultura, w którym poprosiłem o pomoc w znalezieniu pracy w gastronomii. Chciałem uniknąć pośredników, którzy często są na bakier z rzetelnością. Mailowa prośba okazała się skuteczna. Gdzieś po tygodniu otrzymałem propozycję pracy w Anglii. Proszę pamiętać, że był to 2005 rok, gdy ogromna rzesza rodaków postanowiła szukać szczęścia za granicą. 

Wiedziałeś gdzie jedziesz?

Tak. Trafiłem do położonego w środkowej Anglii miasta Nottingham, gdzie wg legend miał działać Robin Hood. Nottingham miało wówczas ok. 250 tys. mieszkańców. Pierwszym miejscem mojej pracy był „Breadsall Priory Marriott Hotel & Country Club”. Początkowo było trudno. Słaba znajomość angielskiego była pewną barierą. Pracowałem tam jako kucharz. 



Za ile?

Zaczynałem od 6,5£. Trzeba było się szybko uczyć angielskiego. Oprócz mnie pracowało tam jeszcze 3 rodaków, którzy byli już obyci z tamtejszą rzeczywistością. Nie ukrywam, że pomogli mi w szybszej adaptacji. Nabierałem też wprawy językowej.

Jak przypadła Ci do gustu kuchnia angielska?

O Jezus! Nic mi nie smakowało. Gotowaliśmy dla siebie sami. Kuchnia angielska uchodzi za specyficzną. Jest przede wszystkim ciężkostrawna. Wiele angielskich przepisów kulinarnych pochodzi z innych części świata, ale wyspiarze zaadaptowali je na swój sposób i stąd pochodzi jej wyjątkowość, która nie przypada nam do smaku.

Jak wygląda np. angielskie śniadanie?

Klasyczne składa się z sadzonego jajka, smażonych kiełbasek, ociekającego olejem boczku, kilku pieczarek z patelni oraz gotowanego groszku. Do ozdoby dodaje się np. kawałek pomidora. Wszystko to ocieka tłuszczem. Zamiast chleba dostaniemy tosty. Natomiast fish and chips, czyli ryba z frytkami dorównuje popularnością kebabowi w Polsce.

I tak w tym hotelu przeleciało Ci 3. lata?

Ależ skąd! To był dopiero początek. Mój szef zmienił pracę i przeniósł się do hotelu „The Imperial Torkquay” w tym samym mieście. 


Chyba dobrze pracowałem, bo Mark złożył mi propozycję bym poszedł z nim. Skorzystałem z niej i nie żałowałem. Skorzystałem na tym finansowo, ale też dzięki temu wzbogaciłem swoje umiejętności kulinarne. Chciałem wciąż się rozwijać. Jak człowiek tkwi w jednym miejscu nie ma na to większych szans. Nowe środowisko powoduje, że stajemy przed nowymi wyzwaniami, którym musimy sprostać. To procentuje rozwojem człowieka, rozszerza jego horyzonty i umiejętności.

Byłeś wówczas żonaty. Miałeś dziecko. Jak znosiłeś rozłąkę z najbliższymi?

Rozłąka była krótka, bo żona Edyta wraz z 2. letnim Boryskiem przyjechali także do Anglii, gdy tylko się urządziłem. 


Zamieszkaliśmy w wynajętym za 500£ mieszkaniu. Żona znalazł pracę tam gdzie ja, w „Breadsall Priory Marriott Hotel & Country Club”, gdzie pracowała do końca naszego pobytu w Anglii. Pracę układaliśmy sobie tak, by moc sprawować opiekę nad synem. Proszę pamiętać o tym, że w Anglii koszty utrzymania są bardzo wysokie. Gdybym pracował sam, to z trudem wiązalibyśmy koniec z końcem.

I tak sobie żyliście, zarabiali i wychowywali syna.

Ja zmieniłem pracę. Nadal pracowałem w Nottingham, ale już w „Osborne Hotel.” Dużo już potrafiłem, co było doceniane. 


W „Imperialu” zaczynałem od 7,50£ na godzinę a pracę tam skończyłem ze stawką 13£. To chyba o czymś świadczy. Szczerza mówiąc angielscy kucharze do pracusiów się nie zaliczają. Zazwyczaj są tu rutyniarze. A rutyna gubi. I to w każdym zawodzie.

A nie korciło Cię, by wrócić do kraju?

Zawsze! Ale ja wyjechałem po to, by poznać świat i czegoś nowego się nauczyć. Dla pieniędzy też, bo bez nich trudno żyć. Szczególnie, gdy ma się rodzinę, czyli to co w życiu najważniejsze. Wiedziałem, że wrócę do Góry. Nigdy przez myśl mi nie przyszło, by zamieszkać gdzie indziej.

Ale jeszcze nie wracałeś?

Nie. Wciąż uważałem, że mogę się czegoś pożytecznego nauczyć i doskonalić w zawodzie. Gdy więc pojawiła się możliwość pracy w legendarnym „Gleneagles Hotel” nie wahałem się ani na moment…

A swą legendę czemu zawdzięcza?

Nie wiem czy oglądałeś angielski serial „Hotel Zacisze”?

Oglądałem i i pokładałem się ze śmiechu!

Otóż wyobraź sobie, że motywy do scenariusza tego filmu powstawały właśnie w tym hotelu. Przyjeżdżali do niego członkowie grupy Latający Cyrk Monty Pythona i rozmawiali z obsługą hotelową. Ta opowiadała im o gościach hotelowych, ich zachowaniach, dziwactwach a ci twórczo przerabiali to na serial z nieśmiertelnym Basilem w roli głównej. Czy może być lepsza reklama?


Spotkałeś członków tej kultowej grupy?

Niestety nie. Ale wiele o nich słyszałem od obsługi hotelu. Serial oglądałem wielokrotnie także z prawdziwą przyjemnością. Tyle tylko, że ja mam własne „zacisze”.

Jakie?

Mój kraj i moje miasto. Wróciłem, bo z tym miejscem związałem swoją i rodziny przyszłość. Jak wyjeżdżałem to wiedziałem, że wrócę. Dużo się nauczyłem, nabrałem pewności siebie w tym co robię, co nieco odłożyłem. Po powrocie otworzyłem własną działalność gospodarczą. Mam z czego żyć, lubię to co robię. Czego można chcieć więcej?

Może chciałbyś, by syn poszedł...

To bardzo ciężki zawód. By go wykonywać trzeba kochać to, co się robi. Niezbędna jest wytrwałość, cierpliwość i pomysłowość. I wciąż trzeba się uczyć! Borys, gdy był mały, coś tam mieszał w garnkach. Ale to dziecięca ciekawość, która z wiekiem zanika. Ja nie zamierzam układać synowi życia, bo to jego życie. Jedne jedyne i powtórki z niego nie będzie.



Dziękuję za rozmowę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz