Strony

piątek, 8 kwietnia 2016

Generalska reprymenda

Nieraz człowiek chce dobrze, ale okazuje się, że zrobił źle. Przynajmniej w ocenie innych, którzy sądzą, że człowiek zrobił źle. I ma się potem najgłębsze wyrzuty sumienia, które pogłębiają się wraz ze świadomością, że ktoś znaczący, można z angielskiego rzec, że big fish.

Gdyby uwagę człowiekowi jakiś leszcz albo inna płotka nie byłoby sprawy. Ale jak uwagę zwraca big fish, to trzeba sprawę przemyśleć. I to przemyślenie mnie właśnie dotyczy. Opiszmy jednak najpierw rzecz całą, by Czytelnik miał wgląd w niezręczną sytuację, która mnie spotkała.

31 marca o godz. 830 odbywała się szybka sesja naszej Rady Miejskiej. Nieco na obrady się spóźniłem, ale wchodząc w pośpiechu zobaczyłem witający mnie środkowy paluszek, który kiwał się równomiernie na lewą i prawą stronę. Pomyślałem sobie, że paluszek komuś grozi. Odwróciłem się odruchowo, by zobaczyć komu tez grozi paluszek, bo przecież nie mi. Jak mógłby gro iż mi jakiś paluszek? Za co!? Przecież ja z samej łagodności i miłosierdzia zbudowany jestem. Wie to każdy.

Odwróciłem się, by zobaczyć jakiemu to huncwotowi grozi paluszek, który wciąż rytmicznie kiwał się z ze strony prawej na lewą. Za sobą zobaczyłem tylko solidne poniemieckie drzwi.

Kiwający się rytmicznie niczym wahadło pana Foucaulta paluszek jednak nadal się kiwał! Pojąłem, że tenże paluszek mi grozi! W okamgnieniu przyprowadziłem gruntowny remanent sumienia swojego, by odnaleźć w nim grzech jakowyś, który mógłbym popełnić. I z głębi sumienia swojego nie mogłam wydobyć nawet krztyny grzechu. Od boleści niespodziewanej, która spadła na mnie bez ostrzeżeń i gróźb, nawet nie wiem jak grzeszyć. Z trudem wyszedł człowiek z zaawansowanego syfilisu, nieprzyjemnej kiły i dość wrednej odmiany HIV. I jak tu grzeszyć?! Sami Państwo przyznają, że czysty jestem jak łza. Przynajmniej na razie.

Z kiwającego się paluszka przesunąłem wzrok w poszukiwaniu jego właściciela. Jakież było moje zdumienie, gdy kiwający się paluszek okazał się własnością Generała Gaśnicy, czyli znanego wszystkim szefa sikawkowych, ogniomistrzów, aspirantów, i innych specjalistów walczących z czerwonym kurem pod egidą św. Floriana.


Zdębiałem! Generał Gaśnica mi grozi! Ponownie przeszukałem otchłani swojego sumienia. Nie znalazłem nic! Zeskanowałem w ułamek sekundy otchłanie swojej pamięci. Znalazłem! Ma człowiek trochę wiedzy o tym i tamtym. Ale przecież nie pisałem np., że pan Generał Gaśnica wszedł w buty projektanta nowej strażnicy, i zaprojektował obok swojego gabinetu osobistą łazienkę, której w planie nie było. A jak w planie nie było, to w kosztorysie tez nie.

Zresztą po co komu wiedza o osobistej łazience naszego Generała Gaśnicy i kulisach jej budowy? Ważne, że czysty jest nasz miejscowy Generał Gaśnica. Przecież o tym nie pisałem – zadumałem się. Skąd więc wahadłowy palec?!

I przypomniałem sobie! Dzień wcześniej zadzwoniłem na numer alarmowy 112 i zgłosiłem, że kłęby dymu zasnuwają ulicę Szkolną. Sympatyczna pani dopytywała się czy widzę ogień. Zgodnie z prawdą odrzekłem, że nie widzę ognia, bo jego miejsce, z którego wydobywają się kłęby dymu przysłaniał mi budynek naszego ogólniaka, którego świetność już dawno przeminęła.

Po zgłoszeniu dymu, pokuśtykałem korzystając z pomocy mojej oddanej mi przyjaciółki madame de Culi dalej. Na skrzyżowaniu ulicy Szkolnej z Armii Polskiej dojrzałem źródło dymu. Kłęby dymu buchały po niebo z okolic położonych przy ulicy Leśnej i Przylesia.

Ze zgrozą skonstatowałem, że właśnie w tej okolicy mieszka nasz Generał Gaśnica, na którego widok – jak wieść gminna niesie – pożary same gasną. Pomyślałem, że być może ofiarą czerwonego kura może być – nie daj Boże! – nasz waleczny Generał. Przez moment oczami swojej niczym niepohamowanej wyobraźni ujrzałem Generała Gaśnicę w czeluściach wszech pożerającego ognia. A jest z niego kawał chłopa, to i skwarka byłaby przednia. Oblizałem się mimochodem a w brzuchu mi zaburczało. Uspokoiłem swoje stargane nerwy dopiero wówczas, gdy najkrótszą drogą od siedziby naszych strażaków, czyli od wieży ciśnień nadjechał majestatyczne wóz strażacki. Jego wielkość i majestat szczególnie podkreślał szybkość z jaką się poruszał. Pędził niczym oszalały ślimak.

Skończyła się sesja gminna a ja udałem się w kierunku dostojnego, czystego Generała Gaśnicy, by upewnić się o co mu chodzi. Okazało się, że dobrze kombinowałem. Nie chodziło o osobistą łazienkę, której w pierwotnych planach budowy strażnicy nie było, ale o moje zgłoszenie z dnia poprzedniego.

Nasz nieustraszony pogromca pożarów miał do mnie pretensję, że zadzwoniłem pod nr 112 zamiast pod nr lokalny, który mi przypomniał – 998. Drga zgłoszona pretensja dotyczyła zepsutej – wg niego przeze mnie – statystyki. A wiadomo, że statystyka rzecz święta, która prawdę nam powie. Trzecia pretensja dotyczyła tego, że nie polazłem w miejsce skąd wydobywał się dym. Generał Gaśnica wyjaśnił mi, że źródłem wszechogarniającego dymu było ognisko, przy którym nawet pieczono kiełbaski. Stwierdziłem, ze w naszym mieście jest zakaz palenia ognisk i dopytywałem się czy na miłośnika pieczonych kiełbasek nałożono mandat. Najdzielniejszy z dzielnych stwierdził, że jego straż nie jest od nakładania mandatów i odesłał mnie do nie mniej niż on straży miejskiej.


Ta ostania pretensja ubodła mnie osobiście. Stwierdziłem, że: „nie ma dymu bez ognia”, co Generał Gaśnica przyznał (chociaż z dużą niechęcią) oraz że szalona prędkość, z którą obecnie się poruszam, raczej takie wycieczki wyklucza, bo nasze chodniki przyjazne ludziom chodzącym pod rękę z madame de Cula, nie należą. Generał Gaśnica był jednak odmiennego zdania i pouczał mnie – na przyszłość – że mam ustalać źródło dymu. Wiedząc, że z Generałem Gaśnicą żartów nie ma zobowiązałem się, że nie tylko będę ustalał źródło dymu, ale dodatkowo – w ramach skruchy – będę nosił z sobą gaśnicę. Ku mojej niewysłowionej uldze Generał Gaśnica z najwyższą radością przyjął moje zapewnienia. A ja w skrytości ducha swojego pomyślałem: „Jak ja będę nosił z sobą gaśnicę to po jaki (wiadomo co) Generał Gaśnica? A może długotrwałe szefowanie strażakom wpłynęło u Generała Gaśnicy na pojawienie się sodówki? 

czwartek, 7 kwietnia 2016

Objawienie geniusza

Burza rzęsistych oklasków przywitała – podobno – powszechnie uwielbianego starostę powiatu górowskiego – Piotra Wołowicza, zwanego wśród urzędników starostwa „Cielęciną”.

Powodem owacji na stojąc, huraganu oklasków był fakt zamknięcia w dniu dzisiejszym ostatniego oddziału szpitalnego – pediatrii. Wiadomym jest bowiem powszechnie, że zgodnie ze świętą umową o sprzedaży szpitala, za każdy zamknięty oddział szpitalny, nabywca szpitala Polskie Centrum Zdrowia, zobowiązał się do wpłaty 1 miliona złotych na konto starostwa.

Co prawda lekarze pediatrzy, którzy pracowali na tym oddziale już 1 kwietnia złożyli gremialnie wypowiedzenie z pracy, ale decyzję o zamknięciu ostatniego oddziału obwieszczono dzisiaj, przed południem. Lekarze, którzy tam pracowali nie otrzymywali wynagrodzenia za pracę już od stycznia br. Wielkie mi mecyje! Robić im się za darmo nie chciało. Ten wrzód przeciął właściciel szpitala, wychodząc z założenia, że zawód lekarski to misja. A idzie wiosna i za chwilę w ogrodach zacznie rosnąc kapusta, sałata, obrodzą papierówki, marchewka, i da się jakoś wyżyć. Warzywa są zdrowe i aż dziwne, że lekarze tego prostego faktu nie rozumieją.

Wiadomo jest powszechnie, że dotąd nabywca szpitala zamknął 3 oddziały i z tego tytułu na konto starostwa wpłynęły 3 mln zł. Co prawda nie wprowadzono tej kwoty jeszcze do budżetu naszego powiatu, ale – podobno – wynikło to z tego, iż oczekiwano od grudnia 2013 r., gdy „sprzedano” szpital na pełną kwotę, tj. 4 mln zł. Jak Państwo widzicie nasz ukochany i uwielbiany starosta okazał się człowiekiem ze wszech miar przewidującym, dalekowzrocznym. Można rzec nawet, że otarł się o geniusz.

Mylił się za to mój najdroższy przyjaciel, radość żywota mojego, krynica mądrości, pierwszy biznesmen powiatu mgr inż. Marek „Bananowy Uśmiech” Biernacki, który w grudniu 2013 wieścił pielęgniarką górowskiego szpitala nieustający rozwój placówki, wyższe płace, wzrost poziomu usług zdrowotnych i rozszerzenie działalności świadczonych usług medycznych.

Wszystkim dech zapierał rozmach, z jakim nabywca szpitala Polskie Centrum Zdrowia, reorganizował niegdyś nasz szpital. Zwalniano ludzi z pracy (pewnie nierobów), przechodzono z umów o pracę na umowy opiewające na 1/23 etatu, ¼ etatu (pewnie, żeby personelowi we łbach się nie poprzewracało), zamontowano kamery (żeby pracownicy wiedzieli, że nowy właściciel czuwa dniem i nocą), podniesiono opłaty za zakład opiekuńcze leczniczy, zdjęcia rtg i inne usługi (by chorzy przekonali się na własnej skórze, że warto dbać o zdrowie).

Pamiętam, jak ówczesny przewodniczący Rady Powiatu – Edward Szendryk, zachwalał nabywcę szpitala. Kreślił promieniste perspektywy rozwoju górowskiej lecznicy, w której nieco później zaczął pracować, by osobiście wziąć udział w szpitalnej rewolucji. Popierał w ten sposób swojego przyszłego zięcia – „Bananowego Uśmiecha”.

W celu dalszego dynamicznego rozwoju górowskiego szpitala zlikwidowano tomograf komputerowy w nadziei, że wysoki poziom kadry medycznej ściągniętej do górowskiego szpitala będzie miała przeszywający pacjenta na wskroś wzrok, co spowoduje, że tomograf stanie się zbytecznym. Ci, których całe rzesze ściągniętych z całego województwa specjalistów o przeszywającym na wskroś pacjenta wzroku, pomimo tych umiejętności nie potrafiono zdiagnozować, wożono do Rawicza. W ten sposób rzesze chorych miały okazję podziwiać z okien karetek transportu sanitarnego nasz polski krajobraz. Może rzec, że wycieczki te miały wymiar edukacyjny, który zakłócany był jazdą karetki po dziurach.

A nasz ukochany przywódca, zwany pieszczotliwie „Cielęciną” siedział w zaciszu gabinetu i cicho liczył: zamknięty wewnętrzny = 1 mln zł, zamknięta chirurgia = 1 mln zł, zamknięty położniczy = 1 mln zł., zamknięty dziecięcy = 1 mln zł. Później z mozołem, marszczą swoje niskie czoło, żmudnie na palcach sumował mityczne kary. Raz wychodziło mu 5 mln, innym razem 3, ale bywało też, że po umaczaniu palca atramentem na znak, iż konkretny milion został wliczony w rachunek niewątpliwego zysku, udawało mu się otrzymać właściwą sumę, co napawało go taką dumą, że z tylnej kiszeni swoich workowatych spodni wyciągał grzebień, który dostał na pryma aprilis od Słońca Góry, naszego Majestatu. Z uczuciem dumy czytał napis na grzebieniu: „Na mądrej głowie włosy nie rosną”.

Zaprawdę, powiadam Państwu, że wielkim człowiekiem jest nasz słusznie przez wszystkich powiatowy przywódca. Drżą przed nim włodarze ościennych gmin, którzy z bojaźni przed jego wielkością nie pojawiają się na sesjach Rady Powiatu. Owszem, zaszczyca swoją obecnością sesje Rady Powiatu nasz Majestat, ale wymyka się podczas przerwy widząc, że jej jasność bleknie w obliczu intelektualnej jasności ukochanego przez masy pracujące miast i wsi, inteligentów, którzy wszystkiego co w życiu potrzebne nauczyli się już w przedszkolu, a więc dla nich dalsza nauka nie miała już sensu, wodza naszego powiatu, pieszczotliwie zwanego „Cielęciną”. To słowo wymawiać należy z czcią, najgłębszą miłością i wdzięcznością za dokonanie transakcji XXI stulecia.

Tylko geniusz mógł bowiem oddać wszystkie udziały naszego szpitala za dwie raty należności za szpital. Ktoś powiedzieć może, że to niegospodarność, brak troski o mienie nas wszystkich. Ktoś niegrzeczny, z lukami w kulturze osobistej mógłby wysnuć błędny wniosek, iż nasz najdroższy wódz powiatu jest psychiczny. W tym miejscu pragnę Państwu rzec, że wg psychiatrów wszyscy jesteśmy psychicznie, tylko jeszcze nie zdiagnozowani.

We wtorek dyrektorską funkcję straciła Danuta Perek, która niegdyś była szefową wszystkich pielęgniarek i przewodniczącą zakładowej „Solidarności”. Ta wybitna menadżerka o podwójnym obliczu (była jednocześnie za i przeciw podarowaniu szpitala a jej postawa zależała od tego z kim rozmawiała). Pracownicy szpitala twierdza, że całym sercem i duszą była za rewolucyjnymi zmianami w naszym byłym szpitalu, aż do jego zamknięcia.

Geniusz naszego ojca powiatu, dobrodzieja, siewcy dobra, wielce Czcigodnego „Cielęciny” jest niewyczerpany. Podobno za 4 mln odszkodowania z tytułu zamknięcia 4 oddziałów, chce przeznaczyć na odbudowę zamkniętej opieki leczniczej. Podobno ma być to lecznica mobilna. Podobno planuje się zakup niepotrzebnych już „Bronkobusów”. Na razie jednego z przeznaczeniem na prosektorium. „Prosektorium pod Bronkiem”. Przyznają Państwo, że brzmi nieźle. Bądźmy zdrowi.