czwartek, 17 października 2019

Chciwo - sknerusy


Zabłysnęli nam ostatnio radni miejscy. Ukazali swoje drugie – i chyba prawdziwe, ale dotąd starannie ukryte oblicze – któremu na imię Chciwość. Zapragnęli bowiem ojcowie gminy naszej podwyżek diet swoich, które wg nich są zbyt skromne do wykonywanej przez nich pracy. Problem z tym, że nie dali przykładów swej wytężonej pracy. Nie pokazali kończyn swych górnych wydłużonych ponad marę na skutek tejże wytężonej pracy. Brak też zdjęć twarzy ich szlachetnych, mądrych ponadprzeciętnie (wszak widomym jest powszechnie, że z funkcją radnego rozum niebywale wzrasta, wiedza i oświecenie do głów nawet najtęższych matołów napływa samoistnie) potem obfitym (od myślenia podczas obrad samorządowych gremiów wszelakich) zroszonych. 


Więc radni nasi oceniają swą pracę wysoko. Sami ją oceniają i tak stają się sędziami we własnej sprawie. Twierdzą mianowicie, że skoro teraz jest ich 15 a nie 21, jak poprzednio, muszą ciężej pracować. Jest to tak oczywiste, że nie wymaga rozwijania. Statystycznie rzecz ujmując muszą więc myśleć za 6 radnych, których już nie ma. Z tym słowem „myśleć” to ja wiem, że przesoliłem, ale oni lubią kadzidło a to u mnie jest dla nich za darmo.


Prawdą jest, że żaden z nich na swoim sztandarze wyborczym hasła: „Jestem chciwy” nie umieścił. Z drugiej strony nikt z nich nie umieścił też hasła: „Jestem intelektualnym sknerusem.” W efekcie na jednym biegunie mamy u naszych radnych „chciwość” a na drugim odrażające sknerstwo w obdarowywaniu wyborców słowami i przebogatymi w pomysły myślami podczas obrad. Ale nie! Chciwcy i sknerusy wyborcom żałują swoich słów miododajnych, myśli do Nobla mogących pretendować. W swoim intelektualnym sknerstwie nam, wyborcom swoim, okruchy tylko ze stołu ich intelektualnej uczty spadają. I żywić się tylko możemy nadzieją (mniemam, że niepłochą), iż do uszu wyborców tych chciwców i sknerusów, dotrze głos ich wybrańców, którzy jak na razie jawią się nam jako nudyści intelektualni.


Jeszcze niedawno wybrańcy nasi cieli w budżecie gminy wydatki na inwestycje na 2,5 mln zł. Wiadomo, budżet z gumy nie jest. Tylko ciekaw jestem, komu chciwcy i sknerusy zechcą zabrać, by dać sobie? Ofiary swojej chciwości nie wskazali. Tę miłą do rozstrzygnięcia kwestię pozostawili szefowej gminy. To się nazywa pański gest! Ofierze chciwców zawsze później łatwo będzie wmówić, że gdybyśmy wiedzieli, że to Wam zabiorą, to byśmy podwyżek nie chcieli! To burmistrz tak zadecydowała i nic nie mieliśmy do gadania! I tu chciwo – sknerusy miałyby pełną rację. Bo tak naprawdę nic nie mają do gadania. Nie gryźcie ręki, która w tak wielu przypadkach karmi Wasze rodziny i Was samych (często niezasadnie). 


Radnymi z prawdziwego zdarzenia to chciwo – sknerusy zostaną gdy: „Bujny chmiel porośnie Saharę, czyżyk swoim fletowym głosem będzie śpiewał niedźwiedziom polarnym w Arktyce, szczerbinka karabinu rzewnie zapłacze nad losem człowieka, który się w niej ukazał, gdy zakalec zamieni się w pełnowartościowe ciasto, kiedy dąbrowa stanie się lasem iglastym a drozd stanie się pingwinem, fort kościołem a kupiec towary będzie rozdawał z dopłatą, kaktusy staną się liściaste a radny Zygmunt Iciek zajdzie w niewyjaśnionych okolicznościach w ciążę i urodzi sześcioraczki o różnych odcieniach skóry (w tym w odcieniu tęczowym).
Tak więc chciwo – sknerusy: ducha nie gaście!

poniedziałek, 7 października 2019

Jeden z Was

Wspomnienia z Anglii


Przez 5. lat pracy w górowskim „Opusie” nabrałeś wprawy w przyrządzaniu potraw. Mogłeś tam spokojnie pracować a nie wyjeżdżać w nieznane. Skąd więc decyzja o wyjeździe?

Postanowiłem spróbować swoich sił za granicą. Napisałem maila do wychodzącej w Londynie polskiej gazety Kultura, w którym poprosiłem o pomoc w znalezieniu pracy w gastronomii. Chciałem uniknąć pośredników, którzy często są na bakier z rzetelnością. Mailowa prośba okazała się skuteczna. Gdzieś po tygodniu otrzymałem propozycję pracy w Anglii. Proszę pamiętać, że był to 2005 rok, gdy ogromna rzesza rodaków postanowiła szukać szczęścia za granicą. 

Wiedziałeś gdzie jedziesz?

Tak. Trafiłem do położonego w środkowej Anglii miasta Nottingham, gdzie wg legend miał działać Robin Hood. Nottingham miało wówczas ok. 250 tys. mieszkańców. Pierwszym miejscem mojej pracy był „Breadsall Priory Marriott Hotel & Country Club”. Początkowo było trudno. Słaba znajomość angielskiego była pewną barierą. Pracowałem tam jako kucharz. 



Za ile?

Zaczynałem od 6,5£. Trzeba było się szybko uczyć angielskiego. Oprócz mnie pracowało tam jeszcze 3 rodaków, którzy byli już obyci z tamtejszą rzeczywistością. Nie ukrywam, że pomogli mi w szybszej adaptacji. Nabierałem też wprawy językowej.

Jak przypadła Ci do gustu kuchnia angielska?

O Jezus! Nic mi nie smakowało. Gotowaliśmy dla siebie sami. Kuchnia angielska uchodzi za specyficzną. Jest przede wszystkim ciężkostrawna. Wiele angielskich przepisów kulinarnych pochodzi z innych części świata, ale wyspiarze zaadaptowali je na swój sposób i stąd pochodzi jej wyjątkowość, która nie przypada nam do smaku.

Jak wygląda np. angielskie śniadanie?

Klasyczne składa się z sadzonego jajka, smażonych kiełbasek, ociekającego olejem boczku, kilku pieczarek z patelni oraz gotowanego groszku. Do ozdoby dodaje się np. kawałek pomidora. Wszystko to ocieka tłuszczem. Zamiast chleba dostaniemy tosty. Natomiast fish and chips, czyli ryba z frytkami dorównuje popularnością kebabowi w Polsce.

I tak w tym hotelu przeleciało Ci 3. lata?

Ależ skąd! To był dopiero początek. Mój szef zmienił pracę i przeniósł się do hotelu „The Imperial Torkquay” w tym samym mieście. 


Chyba dobrze pracowałem, bo Mark złożył mi propozycję bym poszedł z nim. Skorzystałem z niej i nie żałowałem. Skorzystałem na tym finansowo, ale też dzięki temu wzbogaciłem swoje umiejętności kulinarne. Chciałem wciąż się rozwijać. Jak człowiek tkwi w jednym miejscu nie ma na to większych szans. Nowe środowisko powoduje, że stajemy przed nowymi wyzwaniami, którym musimy sprostać. To procentuje rozwojem człowieka, rozszerza jego horyzonty i umiejętności.

Byłeś wówczas żonaty. Miałeś dziecko. Jak znosiłeś rozłąkę z najbliższymi?

Rozłąka była krótka, bo żona Edyta wraz z 2. letnim Boryskiem przyjechali także do Anglii, gdy tylko się urządziłem. 


Zamieszkaliśmy w wynajętym za 500£ mieszkaniu. Żona znalazł pracę tam gdzie ja, w „Breadsall Priory Marriott Hotel & Country Club”, gdzie pracowała do końca naszego pobytu w Anglii. Pracę układaliśmy sobie tak, by moc sprawować opiekę nad synem. Proszę pamiętać o tym, że w Anglii koszty utrzymania są bardzo wysokie. Gdybym pracował sam, to z trudem wiązalibyśmy koniec z końcem.

I tak sobie żyliście, zarabiali i wychowywali syna.

Ja zmieniłem pracę. Nadal pracowałem w Nottingham, ale już w „Osborne Hotel.” Dużo już potrafiłem, co było doceniane. 


W „Imperialu” zaczynałem od 7,50£ na godzinę a pracę tam skończyłem ze stawką 13£. To chyba o czymś świadczy. Szczerza mówiąc angielscy kucharze do pracusiów się nie zaliczają. Zazwyczaj są tu rutyniarze. A rutyna gubi. I to w każdym zawodzie.

A nie korciło Cię, by wrócić do kraju?

Zawsze! Ale ja wyjechałem po to, by poznać świat i czegoś nowego się nauczyć. Dla pieniędzy też, bo bez nich trudno żyć. Szczególnie, gdy ma się rodzinę, czyli to co w życiu najważniejsze. Wiedziałem, że wrócę do Góry. Nigdy przez myśl mi nie przyszło, by zamieszkać gdzie indziej.

Ale jeszcze nie wracałeś?

Nie. Wciąż uważałem, że mogę się czegoś pożytecznego nauczyć i doskonalić w zawodzie. Gdy więc pojawiła się możliwość pracy w legendarnym „Gleneagles Hotel” nie wahałem się ani na moment…

A swą legendę czemu zawdzięcza?

Nie wiem czy oglądałeś angielski serial „Hotel Zacisze”?

Oglądałem i i pokładałem się ze śmiechu!

Otóż wyobraź sobie, że motywy do scenariusza tego filmu powstawały właśnie w tym hotelu. Przyjeżdżali do niego członkowie grupy Latający Cyrk Monty Pythona i rozmawiali z obsługą hotelową. Ta opowiadała im o gościach hotelowych, ich zachowaniach, dziwactwach a ci twórczo przerabiali to na serial z nieśmiertelnym Basilem w roli głównej. Czy może być lepsza reklama?


Spotkałeś członków tej kultowej grupy?

Niestety nie. Ale wiele o nich słyszałem od obsługi hotelu. Serial oglądałem wielokrotnie także z prawdziwą przyjemnością. Tyle tylko, że ja mam własne „zacisze”.

Jakie?

Mój kraj i moje miasto. Wróciłem, bo z tym miejscem związałem swoją i rodziny przyszłość. Jak wyjeżdżałem to wiedziałem, że wrócę. Dużo się nauczyłem, nabrałem pewności siebie w tym co robię, co nieco odłożyłem. Po powrocie otworzyłem własną działalność gospodarczą. Mam z czego żyć, lubię to co robię. Czego można chcieć więcej?

Może chciałbyś, by syn poszedł...

To bardzo ciężki zawód. By go wykonywać trzeba kochać to, co się robi. Niezbędna jest wytrwałość, cierpliwość i pomysłowość. I wciąż trzeba się uczyć! Borys, gdy był mały, coś tam mieszał w garnkach. Ale to dziecięca ciekawość, która z wiekiem zanika. Ja nie zamierzam układać synowi życia, bo to jego życie. Jedne jedyne i powtórki z niego nie będzie.



Dziękuję za rozmowę.

sobota, 5 października 2019

Górowski kandydat


Wkurzony korespondent

Górowska publika pilnie obserwuje wszelkie inwestycje gminne. Obserwuje, pochwala albo się wkurza, ja w mailu, który poniżej Państwu prezentuję. Za maila bardzo dziękuję. 

poniedziałek, 23 września 2019

Bezczelność!


Na naszym rynku trwają prace związane z jego zazielenieniem w sposób fachowy, tak by miejsce to napawało nas wszystkich dumą. Teren prac otacza płot. Płot, który nie jest własnością gminy lecz wykonawcy, ale za jego ustawienie i montaż płci gmina w ramach tzw. „kosztów pośrednich”, które wliczone są do kosztorysu każdej inwestycji. Tak więc w sumie za płot okalający teren budowy płacą gminni podatnicy.


Dzisiaj na tym płocie pojawiły się bilmordy. Zawieszone one zostały niezgodnie z naszym miejscowym prawem. Otóż kwestię wieszania tego typu bilmordów reguluje obwieszczenie burmistrz Ireny Krzyszkiewicz, które wydane zostało w zgodzie z obowiązującym prawem, bo na podstawie art. 114 ustawy z dnia 5 stycznia 2011 r., Kodeks wyborczy. W obwieszczeniu tym nie odnajdziemy naszego rynku, jako miejsca przeznaczonego na bilmordy. A przypominam, że teren, na którym prowadzone obecnie są prace jest własnością gminy a więc nas wszystkich. 

Oczywiście, jak lud nasz płci obojga, zobaczył bilmordy umieszczone w centrum miasta nastał czas na domysły i idące za nimi plotki i ploteczki. W efekcie gruchnęła więc wieść, że nasza pani burmistrz wstąpiła do PiS. Wieść tę rozpowszechniali ludzie, którzy widzieli wspólną fotografię pani burmistrz z kandydatem na posła z ramienia PiS zamieszczoną na fejsie szefowej gminy. 
Fotografia z kandydatem z list PiS wzbudziła bardzo różne odczucia. Przypomniano sobie o wspólnej fotce pani burmistrz z nijakim Ryszardem Czarneckim euro posłem. Faktem jest, że entuzjazmu wspólna fotka nie wzbudziła, bo i euro poseł nieciekawa to postać. Złośliwi nawet twierdzili, że pani burmistrz straciła umiar i dobry smak. Zwolennicy szefowej gminy nie kryli zażenowania i woleli feralnej fotki nie komentować. Też mam to zdjęcie, ale straszny obciach jest je publikować!


Wróćmy jednak ad rem. Bilmordy umieszczone w naszym rynku zawisły tam nielegalnie. Wg rozporządzenia pani burmistrz nie mają one prawa tam wisieć. Wiszą na ogrodzeniu, które finansowane jest z podatków mieszkańców naszej gminy.


Nazwijmy rzecz po imieniu. Ich umieszczenie to zwykła bezczelność kandydata PiS. Co ciekawe. Kandydat nie jest z „łapanki.” Na stronie https://klubjagiellonski.pl/profil/dytko-piotr/

czytamy: „Absolwent Prawa na Wydziale Prawa, Administracji i Ekonomii oraz Politologii na Wydziale Nauk Społecznych Uniwersytetu Wrocławskiego. Wykładowca akademicki w zakresie nauki o państwie i prawie, prawoznawstwa, prawa administracyjnego, samorządów terytorialnych w Polsce i w Unii Europejskiej.


W gorącym sezonie wyborczym pani burmistrz musi bardzo uważać na to, z kim się fotografuje. W tym przypadku sfotografowała się z kandydatem startującym z partii, która ukatrupiła naszą obwodnicę (razem, ręka w rękę z Bezpartyjnymi Samorządowcami). 


Nie pozwólmy się tak lekceważąco traktować kandydatom. Obojętne jest, z której partyjnej sitwy się wywodzą. Przyjeżdża taki do Góry i myśli, że na głupków z prowincji trafił. Hulaj dusza – piekła nie ma! Sądzi, że jego osoba tak nas onieśmiela, że każde prostactwo łykniemy. Jaśnie pan przyjechał i "zaszczyt" nam uczynił. Szanujmy się, bo to oni potrzebują naszych głosów, sami absolutnie nam do szczęścia są niepotrzebni. „A ja mam swój intymny mały świat.”